Oniryczne kłamstwa Kurki wodnej, czyli jak łącząc się z Teatrem, odnajdujemy to, co nas dzieli
"Lepiej jednak skończyć nawet w pięknym szaleństwie niż w szarej, nudnej banalności i marazmie.'''
Stanisław Ignacy Witkiewicz
"Byłam na Witkacym" - mówię w śmietance towarzyskiej. Wysoki poziom, wszyscy oczytani Pudelkiem i etykietami kosmetyków z Rossmanna. "Też byłam ostatnio w Vitcacym*, po TRIPLE S Balenciaga**" odpowiada koleżanka. Tylko moja wewnętrzna konfuzja dostrzegła spory dysonans, taki trochę Wielki Kanion w małym dworku. Podobnego rozłamu, na szczęście nie dostrzeżemy w inscenizacji witkiewiczowskiej "Kurki wodnej" pod reżyserską batutą Krzysztofa Rekowskiego w Teatrze im. Stefana Jaracza w Olsztynie.
Sztuka "Kurka wodna", która wyszła spod ręki Stanisława Ignacego Witkiewicza w 1921 roku to maestrum czystej formy, tragedia sferyczna w trzech aktach wystawiana w całej Polsce przez absolutnych hersztów polskiej reżyserii teatralnej, m.in. sławetny Teatr Happeningowy z 1967 roku Tadeusza Kantora, wizja Macieja Englerta w Teatrze Współczesnym w Warszawie z 1980 r., czy sztuka Teatru Narodowego wg Jana Englerta, który przeniósł również swoją interpretację "Kurki wodnej" do Teatru Telewizji.
Witkacy - filozof, artysta, pisarz - dał się historii sztuki i literatury poznać jako niezwykle wszechstronny, utalentowany indywidualista o wybitnym chryzmacie geniuszu. Poczucie ustawicznego nienasycenia, zachłanność artystyczna, głód doświadczeń i ciągłe poszukiwania intelektualne - to coś, co wyróżniało tego zdolnego autodydakta. Czas wojny wpłynął silnie na jego poglądy historiozoficzne, elementy rozpadu i demoralizacji w twórczości. Ten nieobliczalny ekscentryk, człowiek będący niebanalną legendą tworzył dzieła oryginalne, pełne uroku, będące totalnym przeciwieństwem wszelakiej konwencji, nie ulegające przymusom konwenansów, otoczone klimatem niejednoznaczności i stanu zagrożenia.
Estetyka opiewająca na sprzeciwie wobec materializmu, technologizacji świata i wobec wykluczeniu niezależności jednostki ludzkiej na rzecz triumfu mas połączona z nasączonym wulgaryzmami i specyficznym poczuciem humoru językiem to platforma, na której wyrasta "Kurka wodna". Wyrasta w przenośni i dosłownie. Balansuje na granicy jawy i snu, złudzenia i pewności. Karmi siebie i nas paliwem bogatym w niedomówienia, nadinterpretacje, wieloznaczności i kłamstwa. W miejscu, gdzie człowiek gubi siebie, odnajduje swoje alter ego - lustrzane i wypaczone odbicie siebie. Odbicie od oczu i oczekiwań innych ludzi, wersję stuningowaną o bycie postrzeganym podług mainstreamu. Zadowalając innych, gubimy - gdzieś po drodze w znoju i trudzie - siebie. Zatracamy poczucie tożsamości, integralności tkanek, komórek i idei. Smakując kolejne odsłony w sztuce wg Rekowskiego, spotykamy szaloną aktualność rysów, a raczej fragmentów postaci w "Kurce wodnej". Czy wszyscy we współczesnym świecie jesteśmy jak protagonista Edgar (w tej roli Radosław Hebal)? Niedojrzali, zagubieni, wciąż gmerający w wielości rozwiązań, szukający nowych bodźców w drodze donikąd? Przypominający, w relacjach z ludźmi i ze światem, nieporadne dziecko we mgle - Edgar, kojarzy mi się z masami anonimowych uczestników linczu na forach internetowych, eksperymentującą społecznością czatów i wszelakich portali, ludźmi bycia a nie życia. Łamiąc zasady, nadwyrężają kręgosłup moralny idąc za głosem tłumu, wciąż nie są w stanie zaznać swojej eudajmonii. Przypomina mi się w tym momencie "Sala samobójców" Jana Komasy i "Jestem bogiem" Neila Burgera. Działania wbrew sobie i w zgodzie z sobą rozsadzają się od środka przy jednoczesnej ekspozycji na zniewolenie przez system, środowisko czy demona...
Tu demonem oczywiście jest kobieta, która wodzi na pokuszenie. Przypominająca "Mewę" Czechowa, podobnie jak i kilka innych elementów konstrukcji i treści "Kurki wodnej", które korespondują z tym dramatem. Zatem może jednak stanowimy demoniczne pokłosie Elżbiety (tytułowa Kurka wodna, w tej roli Małgorzata Rydzyńska)? Z niepohamowaną dezynwolturą, brawurowo naginamy rzeczywistość i nierzeczywistość do granic niezadowolenia. Tkwimy na skraju gorejącego niezaspokojenia. Taszczymy ciężar pragnień nieposiadających frontów ujścia i bawimy się uczuciami innych, dominantami kardynalnymi, wiarą, religią i przekonaniami. Czy w świecie upadku cokolwiek może mieć znaczenie? Stopniowalność wielkości wielokrotnie przytaczanej w sztuce stanowi grę z naszym systemem wartości i poczuciem estetyki - stanowi nie więcej niż ostatnia scena rozgrywki karcianej. Cynizm doniosłości.
Prosta w formie i doskonała w wymowie scenografia Jana Kozikowskiego świetnie komponuje się z muzyką Sławomira Kupczaka i projekcjami Emili Sadowskiej. Do tego najlepsza, moim zdaniem, kreacja aktorska Ewy Pałuskiej-Szozdy, która idealnie wpasowała się w klimat witkiewiczowski i brawurowo oddała ruch sceniczny Filipa Szatarskiego.
Surrealizm przenika każdy moment inscenizacji, dotyka groteskową kpiną, zahaczając o polityczne akcenty totalitarne. Czasoprzestrzeń zagina się nielogicznie, podobnie jak wszystkie rządzące światem prawa biologii i fizyki. Fabuła zatacza krąg i pod koniec wracamy do punktu wyjścia - wejścia de novo w wysyconą inteligentnymi symbolami przestrogę o unifikacji. Wydarzenia biegnące czymś na wzór strumienia świadomości nie mają nic wspólnego z dyskursem psychologicznym czy głęboką psychoanalizą postaci. Tu treść okazuje się żartem i drwiną, ironicznym chichotem losu. Niech nas jednak pozory humoru tu nie zwiodą, to nie wodewil, tu nawet strzela się dla pewności dwa razy.
* Vitkac – dom handlowy otwarty w listopadzie 2011 przy ul. Brackiej 9 w Warszawie, nazywany największym sklepem luksusowym w Polsce
** Podejrzewam, iż chodzi o buty za 3k ;)

